Na nartach do szpitala

Trasy dla zdrowych narciarzy

Trasy dla zdrowych narciarzy

Zima to wspaniały czas aktywnego wypoczynku, myślę tu głównie o narciarstwie. Ważne są oczywiście odpowiednie warunki do uprawiania sportu. Każdy narciarz marzy by trafić na dużo śniegu, niewielki mróz i słońce. Do tego przydałaby się jeszcze dobra infrastruktura.

Ostatnio warunki pogodowe były różne, generalnie dość uprzykrzały życie mrozem i wiatrem. Ale wszystko można znieść byle tylko zdrowie dopisało. Aby bezpiecznie jeździć, potrzebna jest kondycja fizyczna, a z nią bywa kiepsko w przypadku szybkiej przesiadki zza biurka na stok narciarski. Mocno obciążone mięśnie nóg i kolana dają się zazwyczaj po paru dniach we znaki.

To także da się znieść, gorzej gdy przytrafi się wywrotka i przy okazji skręcenie jakiegoś stawu. Ostatnio zdarzyło nam się to na stoku we włoskich Dolomitach. Skręcone kolano bolało i nie wiadomo było czy to sprawa poważna, czy tylko trzeba sobie zaaplikować wypoczynek.

Na wszelki wypadek udaliśmy się następnego dnia rano do szpitala, do najbliższej większej miejscowości. Na oddziale pierwszej pomocy było już parę osób kulejących i z rękami na temblakach. Po strojach widać było, że większość to narciarze, generalnie towarzystwo międzynarodowe. 

W szpitalu trzeba było się zarejestrować, potem wywoływali kolejne osoby po nazwisku do gabinetu, gdzie pani wypytywała co się stało, jaka była sytuacja na stoku – czy człek przewrócił się sam, czy ktoś ewentualnie mu “pomógł” i najechał. Następnie nadawała delikwentowi numer i kierowała do poczekalni.

Tam na ekranach wyświetlano kolejkę – kolejne numery oczekujących pacjentów, do których co jakiś czas dodawano literę gabinetu, do którego należało się udać. Wywoływali także ten numer pacjenta przez głośnik w 3 językach (po włoski, niemiecku i angielsku). Kiedy tam przyszliśmy kolejka, wprawdzie niespiesznie, ale się posuwała. Po jakichś 20 min. nastąpił stop, a już dochodził na szczyt kolejki nasz numer.

Przez prawie 2 godz. nikogo nie wzywano, a kolejka rosła… Już było wiadomo, że dzień można spisać na straty. Z nudów pochodziłem po korytarzach i trafiłem do kafejki, w której sporo było osób w białych kitlach – dyskutowali głośno, jak to Włosi i pili kawę, jak to Włosi.

Po owych 2 godz. nastąpiła zmiana i gwałtowny ruch w interesie. Nagle zaczęto wywoływać kolejne numery i to nie jak poprzednio pojedynczo, tylko po 2 – 3. Przyszła kolej na moją połowicę. Lekarz spojrzał na opis problemu i skierował ją na rentgen stawu. Zrobiono zdjęcie dość sprawnie i ponownie odesłano pacjentkę do poczekalni. Czas leciał dalej. Z ciekawości znowu wybrałem się do kafejki – była opustoszała, ani jednej osoby w kitlu. A, czyli wzięli się do pracy, a po kawie to mogli i po 3 osoby wołać…

Po jakimś czasie kolejny raz wywołano numer żony, udała się powtórnie do gabinetu. Znajdowały się w nim 3 osoby z personelu medycznego: dwie panie i pan. Jedna z pań ułożyła pacjentkę na kozetce, wyeksponowała chore kolano, wyświetliła na ekranie zdjęcie kończyny i nastąpiło oczekiwanie. Pan umył ręce, obejrzał zdjęcie (może lekarz?), ale potem wyszedł.

Po chwili pojawiła się kolejna Pani, która okazała się być lekarką. Obejrzała zdjęcie i stwierdziła, że nie ma na szczęście poważnych obrażeń, ale zasugerowała by o nartach zapomnieć. Asystowały jej przy oględzinach 2 wcześniej wspomniane panie. Jedna z nich nasmarowała kolano tajemniczą maścią, a kolejna założyła opatrunek usztywniający staw. Zdjęcia rentgenowskiego nie dali, można by je było odebrać po 2 dniach…

Konsultacja lekarska oczywiście była płatna, ale czujnie byliśmy ubezpieczeni na wyjazd i udało się nawet uzyskać rozliczenie bezgotówkowe. W sumie wizyta niewiele dała, poza stwierdzeniem, że nie jest źle. Ale czasu zmarnowaliśmy mnóstwo.

W międzyczasie zaczęli się pojawiać pacjenci na noszach – z porannej zmiany służb ratowniczych. Widok niektórych nie nastrajał optymistycznie. W następne dni jeździliśmy spokojniej…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.