Lecisz do Australii? Uważaj na burze piaskowe

Burze piaskowe kojarzymy głównie z Saharą. Mamy także czasami do czynienia z nimi w Europie. Przy silnym wietrze z południa, piasek dociera z pustyni saharyjskiej aż do środkowej Europy. Zachody słońca są barwniejsze, a śnieg niekoniecznie biały. We Włoszech jeszcze niedawno czysty samochód robi się żółty od pyłu opadającego z nieba. Jeśli ktoś ma problemy zdrowotne – układ oddechowy, alergie, serce etc. powinien być ostrożny i lepiej siedzieć w domu.

Wybierasz się do Australii? To uważaj na burze i na tym kontynencie. Dwa dni temu przez Australię przeszła wielka burza piaskowa, największa od 70 lat. Szeroka na 500 km, długa na 1000 km nawałnica przewaliła się nad wschodnią częścią kontynentu. Sydney zagubione w tumanach czerwonawego pyłu na 6 godz. wstrzymało oddech.

Odwoływano loty, ludzi namawiano do pozostania w domach, szczególnie osoby starsze i dzieci. A i tak alergicy i astmatycy wymagali opieki lekarskiej.

„The Boston Globe” opublikował bardzo ciekawe zdjęcia australijskiej burzy piaskowej. Polecam je Waszej uwadze, szczególnie interesujące są zdjęcia numer 4, 5 i 6. Po kliknięciu na nie myszą, zobaczycie sytuację po przejściu burzy, po ok. 6 godz. Niesamowite….

Sting też lubi Włochy

Współcześni artyści lubią Włochy, ich klimat, atmosferę, krajobrazy.

Toskania (k.Montalcino) - stare drzewo oliwne w winnicy

Toskania (k.Montalcino) - stare drzewo oliwne w winnicy

Pomyślałem o tym słuchając ostatnio „Songs from the Labyrinth” Stinga. Wiem, wiem – płyta przez wielu uważana za niezbyt reprezentatywną dla tego muzyka. Utwory Dowlanda wciągają w klimat dawnych wieków. Jakoś skojarzyły mi się nie z elżbietańską Anglią, tylko z dawną Florencją, Toskanią.

Może dlatego, że Sting polubił ten region. Kupił tu od włoskiego arystokraty XVI-wieczną posiadłość, którą ze swoją żoną – Trudie nazywają „Il Palagio”. Zabudowania zostały odrestaurowane. Odkupili także z powrotem sporo ziemi rozprzedawanej przez poprzedniego właściciela. Miejsce to, usytuowane niedaleko Figline Valdarno (między Florencją a Arezzo), jest jednym z kilku ich domów. Tu lubią spędzać z rodziną czas końca wakacji. Wcale mnie to nie dziwi…

Tu także odbył się koncert (wydany na DVD) „…All This Time” – muzycznie ciekawy, ale okoliczności nie były dlań sprzyjające, jako że nagrany został 11 września 2001…

Posiadłość jest duża i prowadzona jest na jej terenie organiczna uprawa oliwek, winorośli, są pszczele pasieki. Nie trzeba było długo czekać na ekologiczne wyroby – raczej ekskluzywne. Sprzedają swoją oliwę z oliwek, miód, a także rozpoczęli produkcję wina.

Podobnie Mick Hucknall z Simply Red kupił posiadłość we Włoszech –  na Sycylii, koło Sant’ Alfio. Na zboczach Etny uprawia winorośle, z których tradycyjnymi metodami powstaje wino „Il Cantante” – Etna Rosso DOC i Nero d’Avola. Związki Hucknalla z Sycylią przychodzą na myśl podczas oglądania koncertu Simply Red „Home Live in Sicily”.

Ciekawe, że włoska ziemia przyciąga ludzi by się tu osiedlić i rozpocząć produkcję wyrobów związanych z tą ziemią.

Hongkong – dlaczego warto zobaczyć

Hongkong, świątynia Man Mo wśród wieżowców

Hongkong, świątynia Man Mo wśród wieżowców

Z zewnątrz to nowoczesne miasto, wewnątrz – stare Chiny. Hongkong jest specyficzny.

Przez lata mały kawałek lądu na obrzeżu Chin był punktem styku z zewnętrznym światem. Zagraniczne kontakty handlowe, wpływ rządzącego tu przez lata Imperium Brytyjskiego spowodowały większe otwarcie na świat. Dodatkowo, ogromne pieniądze napływające do miasta zapewniły stosunkowo wysoki poziom infrastruktury technicznej.

Co ważne dla turystów, znajomość języka angielskiego w Hongkongu jest na wyższym poziomie i bardziej popularna niż w Kantonie, czy nawet Pekinie.

Kiedy wychodzisz na ulicę, uderza kilka rzeczy. Po pierwsze: ogromny ruch i tempo życia – masa ludzi na chodnikach i pełno samochodów na jezdni. Po drugie: ruch lewostronny, dla nieprzyzwyczajonych to także zaskoczenie i powód by bardziej uważać.

Kolejna kwestia to rzucająca się w oczy duża liczba ładnych kobiet na ulicach. W Pekinie spotkasz ładne kobiety, ale w Hongkongu “wskaźnik urody” jest na wyższym poziomie. Uroda to kwestia raczej subiektywna, ale jest coś na rzeczy (różnorodność genetyczna…?).

Jeszcze jedna sprawa to wysokościowce i kontrasty. Mały obszar, przy tym górzysty, wraz z rozwojem Hongkongu wymagał coraz większego ściskania się. Na coraz droższych gruntach, budowano coraz wyżej. Szczęśliwie wiele starych, cennych obiektów ocalało w tym pędzie do nowoczesności. Przykładem zagubiona wśród wysokich wieżowców mała świątynia Man Mo.

Przybywając tu, spotykasz się z kulturą wschodu, z kulturą Chin we współczesnym, zachodnim opakowaniu. Nowoczesnym metrem, a potem kolejką linową dotrzesz do klasztoru Po Lin i wielkiego Buddy na wyspie Lantau. Nieco już zabytkowym tramwajem ostro pod górkę dojedziesz na szczyt Wzgórza Wiktorii. Widok stąd na Hongkong niepowtarzalny, a i na spacer wokół szczytu można się udać by poznać lokalną przyrodę.

Zjesz tutaj wspaniałe dim sum bez stresu, nie zastanawiając się jakie spotkają Cię potem perturbacje żołądkowe. Dla kontrastu, w pobliskim Kantonie nie byłem w stanie się przemóc by zjeść jakiś specjał w małym barze, czy z ulicznego straganu.

Wieczorami możesz podziwiać spektakle światło-dźwięk przez zatokę Wiktorii. Przy czym lepiej z Koulun patrzeć na wyspę, podziwiając kolorowe wieżowce.

Później w dzielnicy Lan Kwai Fong, możesz spróbować dowolnej kuchni azjatyckiej. Jeśli chińskiej masz już dość, jest także wietnamska, tajska itd. A jak już zatęsknisz za Europą, to i pub w stylu angielskim tu znajdziesz.

Są i inne atrakcje. Jeśli jesteś fanem hazardu, sprawnie dopłyniesz do azjatyckiego Las Vegas – do Makau (in. Makao) jest blisko. Pragniesz więcej wrażeń, zobaczyć Chiny bez zachodnich wpływów, w krótkim czasie dopłyniesz lub dojedziesz do Kantonu.

Hongkong to ciekawe miejsce. Warto tu spędzić co najmniej tydzień. A, że kończy się powoli sezon tajfunów, można rozważyć jesienny wypad…

Więcej informacji o Chinach i Hongkongu w serwisie peregrynacje.pl.

Relikwie

W dawnych wiekach, szczególnie w okresie średniowiecza, rozwijał się dynamicznie kult relikwii.

Wenecja, San Zanipolo, relikwiarz ze stopą św. Katarzyny

Wenecja, San Zanipolo, relikwiarz ze stopą św. Katarzyny

Początkowo czczono groby męczenników, potem zdobiono groby męczenników i świętych. Miasta, które nie mogły poszczycić się własnymi męczennikami zaczęły poszukiwać relikwii. Spowodowało to, że popularnym stał się handel relikwiami. Czasami prawdziwymi, czasami niekoniecznie. Cesarze, królowie zakładali kolekcje relikwii, każdy kościół chciał także je mieć. Budowało to znaczenie świątyni.

Z dzisiejszej perspektywy wygląda to nieco, hmm… dziwnie…

W Cortonie w bazylice św. Małgorzaty (Basilica di Santa Margherita), w ołtarzu głównym zobaczyć można kilkusetletnie zwłoki świętej patronki. Widok raczej smutny. Wystarczyłaby świadomość, że tam jest. Czy musi być wystawiona za szybą jak jakaś ciekawostka?

W Sienie, w bazylice San Domenico, przechowywana jest zabalsamowana głowa św. Katarzyny. Wrażenie jest dość … niesamowite. W Wenecji, w bazylice  San Giovanni e Paolo, zwanej San Zanipolo można zobaczyć stopę św. Katarzyny ze Sieny (na zdjęciu). Dla wyjaśnienia – św. Katarzyna pochowana jest w Rzymie…

Wystarczającym wydaje się wystawienie przedmiotów związanych ze świętym. Jak na przykład w Cortonie, w kościele św. Franciszka można zobaczyć relikwie – jego habit, poduszkę i Biblię.

Sądziłem, że współcześnie dla ludzi wzorem jest żywot osób beatyfikowanych i nie są potrzebne do skupienia religijnego, czy modlitwy ich szczątki. Bardzo zaskoczyła mnie niedawna dyskusja o „dzieleniu” między polskie kościoły relikwii – ciała Jana Pawła II…

Czy zmarłym nie należy się spokój i szacunek? Trudno wyrażać szacunek dzieląc ich na kawałki.

Co o tym sądzicie?

Zakupy karty SIM do Internetu we Włoszech

Jeśli jedziesz na urlop poza granice Polski i nie interesuje Cię lokalna transmisja danych (dostęp do Internetu, e-mail, etc.) – nie ma sprawy, wypoczywaj!

Jeśli jednak przeglądasz e-mail’e, strony internetowe, a jedynym połączeniem ze światem jest komórka, to powstaje problem finansowy.

Opłaty za transmisję danych w roamingu międzynarodowym w ramach sieci telefonii komórkowej nie udało się Unii Europejskiej uregulować tak, jak miało to miejsce z połączeniami głosowymi. Co więcej, np. Chorwacja ciągle jest poza Unią. Jest więc ten roaming horrendalnie drogi. Skorzystanie z własnej karty SIM w telefonie, czy modemie notebooka odbije się czkawką na rachunku.

Taniej jest kupić lokalnie przedpłaconą kartę SIM do transmisji danych (dostęp do Internetu) od lokalnego operatora. Jako, że w terenie słabo zurbanizowanym pokrycie sygnałem GSM jest często kiepskie, sprawdź najpierw na swoim telefonie (poziom sygnału), który operator ma lepsze pokrycie w Twojej lokalizacji.

Przykład: w Toskanii, w apartamencie przy oknie pomieszczenia południowego silniejszy sygnał zapewniał Vodafone, a w pokoju od strony północnej – Wind. Wygodniej było usiąść przy stole w saloniku od południa, więc opcją był Vodafone.

Teraz trzeba tylko kupić kartę. I tu zaczynają się schody…

Najlepszym źródłem informacji jest Internet. Trudno było jednak znaleźć informacje o ofercie pre-paid na transmisję danych. Operatorzy przygotowują swoje strony głównie pod kątem klientów lokalnych. Po włosku można było dowiedzieć się znacznie więcej. Wersje anglojęzyczne były kiepskie. Pozostało tylko poszukać adresów najbliższych sklepów, czy salonów i tam się czegoś dowiedzieć.

W moim przypadku najbliższy był w Sienie. Oczywiście opis sklepu nie pasował, poza adresem, do stanu aktualnego. Nazwa punktu była zupełnie inna. Okazało się, że to duży sklep z elektroniką, co wydawało się ułatwi załatwienie sprawy. Ale nie…

Po 1-sze trzeba było sobie pobierać numerki określające miejsce w kolejce. Dla obcokrajowca to już kłopot. Przy ladzie jeden z 3 panów po angielsko-włosku stwierdził, że Vodafone obsługuje nie on, tylko kolega obok. A ten kolega już obsługiwał osobę z kolejnym numerkiem…

Po 20 minutach poziom irytacji rósł nieubłaganie. W końcu „ten kolega” dał do zrozumienia, że on po angielsku się nie dogada i wezwał na pomoc posiłki – jeszcze innego kolegę. Z nim już jako-tako dało się porozumieć.

Zaproponowali jako najlepszą opcję wykup karty za 5 € (aktywacja) plus 1 € za każdy dzień, z limitem transmisji 500 MB. Doszedłem do wniosku, że to wystarczające. Zapłaciłem 15 € za kartę i 10 dni transmisji. Dla porównania, tyle kosztowała mnie jedna, krótka wizyta w necie na polskiej karcie, w roamingu…

Potem „ten kolega” próbował aktywować kartę na swoim PCecie. Nie udało się, 2-ga karta – nie udało się, 3-cia – to samo. W oczach malowała się niemoc i zagubienie.

W końcu, po dwukrotnym przejrzeniu kartonu z kartami poprosił o pomoc kolegów. Kolejna karta, z innej kupki – i udało się!

Wszystko to trwało chyba ze 40 min. Gdyby wzrok mógł zabijać, to po powrocie do auta, gdzie czekała rodzina, padłbym trupem…

Do karty SIM były dołączone jakieś papiery. Jak należało się spodziewać, wszystkie opisy były po włosku. Po włożeniu karty do modemu notebooka, przyszły SMS-y po włosku. Żadnej opcji zmiany języka. Po 2 dniach kolejne SMS-y z jakąś informacją, z której można było zrozumieć „2 €”. Nie wiadomo czy tyle wykorzystano, czy tyle zostało, bo może coś źle wytłumaczyli w sklepie…

Szczęśliwie okazało się, że działało 10 dni, bez niespodzianek.

Podsumowując – warto kupić lokalnie kartę SIM do transmisji danych, jest dużo taniej, a ile przy tym zabawy…

Uaktualnienie: W roku 2011 zakup karty SIM do Internetu we Włoszech przebiegł bardzo sprawnie i zapłaciłem wtedy 20€ za 3GB ruchu w ciągu 1 miesiąca…

Podobne wpisy:
Zakup karty SIM do Internetu w Hiszpanii
Zakup karty SIM do Internetu we włoskim Vodafone

Wyjeżdżajcie na wakacje z dziećmi

Hmm… niektórzy z Was, czytając powyższy tytuł, ze zdziwieniem pokiwają głowami – przecież to oczywiste, od lat jedziecie na wakacje całą rodziną.

Inni wzruszą ramionami – przecież wakacje są po to by odpocząć, pomyślą, także od dzieci.

Dla tych drugich kilka słów do przemyślenia.

Mój przyjaciel, mający dzieci starsze niż ja, kilka lat temu powiedział mi, że zauważa zmianę w ich zachowaniu po każdym powrocie z wyjazdu wakacyjnego. Szczególnie po tych dłuższych, zagranicznych.

Utkwiło mi to w pamięci i z całą rodziną zdecydowaliśmy się jechać pierwszy raz dalej autem jak junior miał 1,5 roku. Od tego czasu jest tak co roku…

Za każdym razem, po powrocie do domu obserwujemy jak jest dojrzalszy, bardziej otwarty i ciekawy świata. Początkowo oczywiście bardziej myślał o zabawie, niż o oglądaniu nowych miejsc, ale stopniowo i to uległo zmianie.

Nie namawiam do wyjazdu z małymi dziećmi do krajów egzotycznych, odległych, np. do Azji, bo to może być ryzykowne – inna kuchnia, inna flora bakteryjna, a i opieka lekarska niepewna.

Ale kraje południowej Europy, czy w ogóle europejskie to co innego. Poziom bezpieczeństwa wysoki, a klimaty inne, ludzie inni, jedzenie inne…

Nieważne, że 10-latek nie pamięta wyjazdów, o których rozmawia rodzina, bo miał wtedy 3 lata. Wtedy wrócił dojrzalszy i dzisiaj wraca zmieniony. Potwierdzam obserwacje przyjaciela – dla rozwoju dziecka takie rodzinne wyjazdy, to moim zdaniem ważny element.

Póki dzieci są małe, macie szansę wybrać się razem na wakacje. Jak już podrosną, same nie będą chciały z Wami jechać. Będą preferować towarzystwo rówieśników…

Planując następne wakacje nad cieplejszym morzem, traktując je jako odpoczynek także od dzieci, proszę, zastanówcie się raz jeszcze.

Włoskie drogi a sprawa polska

Jeżdżąc po Włoszech, doceniasz ich drogi. Nie chodzi tu o jakąś nadzwyczajną ich jakość, ale o ilość. Choć jakość także jest niezła. Może sporo jest łatanych fragmentów, ale ważne, że można pokonać sprawnie duże odległości autostradami, a potem przejechać na lokalne drogi, którymi dotrzesz nawet do niewielkiej wsi. Tak, przyzwoitym asfaltem dojedziesz do wsi liczącej kilka domów!

Siecią autostrad i dróg ekspresowych szybko przejedziesz ogromne dystanse, przenosząc się z Austrii, przez Trydent-Górna Adyga, do Veneto, potem do Toskanii. Do miast nie musisz zaglądać.

Po tych drogach przejeżdża ogromna masa ciężarówek, ale chyba jeszcze większa turystów, aut z przyczepami, osobówek z całej Europy. Łatwo wszędzie dotrzeć.

Kiedy kolejny raz wróciliśmy do kraju, a tak się złożyło, że jechaliśmy na północ, obraz sytuacji na drodze międzynarodowej nr 6 (E28) był delikatnie mówiąc smutny. Kawalkady aut z Niemiec, Holandii, Belgii, Anglii, trafił się i Włoch, snuły się 70-80 km/h, zwalniając jeszcze przed niemal każdym zakrętem.

Kierujący autami byli w szoku po zjeździe z niemieckich autostrad na główną drogę północnej Polski – jedno-jezdniową, w wielu miejscach jeszcze bez pobocza. Bali się wyprzedzać, pewnie bali się jechać…

Wielu z jadących to zagraniczni turyści. Niektórzy przyjechali pierwszy raz, skuszeni tanią złotówką.

Przejazd przez Nowogard zajmował 30 min. i to bez specjalnej przyczyny. Nie było tam wypadku. Na głównym skrzyżowaniu wyłączono światła i ruchem kierował policjant. Nic to nie dało. To miasteczko nie ma obwodnicy, czy choćby drogi je omijającej…

Po co niemiecki, czy belgijski turysta, jadąc przez Polskę długi kawał trasy, jedzie po wąskiej, krętej drodze, zaliczając wzdłuż niej wszystkie miasteczka i wsie, wcale tego nie pragnąc?

Turystyka to najlepszy biznes – ekologiczny, wykorzystujący naturalne możliwości regionów, a mamy miejsca bardzo interesujące.

Polskie morze, choć chłodne ma wspaniałe plaże. Jeziora wśród lasów i wzgórz na Mazurach, polskie góry – długo by wymieniać.

Sądzicie, że po takim doświadczeniu turyści do nas wrócą?

Jak chcemy ich zachęcić by do nas przyjechali? Polacy już pracują nad lokalną infrastrukturą turystyczną. Ich goście muszą przede wszystkim bezpiecznie i sprawnie dojechać na miejsce. Polskie rządy ciągle nic nie robią by drogi budować, by nasz kraj przecięły autostrady wzdłuż i wszerz.

Kiedy wreszcie pojawi się ktoś z j…i i zamiast mówić – zrobi z tym porządek?

Abstrahując od turystyki, jak przekonać obcych inwestorów, skoro nie można sprawnie wywieźć z Polski ewentualnie wyprodukowanych tu towarów?

Politykierzy ciągle nie rozumieją, że pieniądze wydane na drogi nie są wyrzucone, tylko właściwie zainwestowane. To od dróg zależy rozwój wielu gałęzi gospodarki.

Jeszcze kwestia bezpieczeństwa.

Jechaliśmy przez niemieckie autostrady na ile pozwalał silnik i indeks opon – 180-190 km/h. Jechaliśmy sprawnie, nic nam się nie stało.

Przejeżdżając włoską autostradą przez Trentino-Alto Adige, niedaleko Trydentu, natknęliśmy się na korek spowodowany przez wypadek. Kobietę chyba zarzuciło i uderzyła autem w barierę oddzielającą pasy autostrady. Auto rozkwaszone stało bokiem na lewym pasie, ale jej chyba nic nie było poza rozbitym nosem.

Co bo było, gdyby tak zarzuciło jej auto na polskiej drodze nr 6? Pewnikiem wyjechałaby na pas przeciwnego ruchu i skosiła samochód jadący z przeciwka z 4-osobową rodziną. Byłoby 5 ofiar. Fatalne statystyki.

Oficjalnie, jak zwykle, zawiniłby kierowca i prędkość. To nie prędkość zabija, tylko GŁUPOTA. W dużej części głupota kierowców, w jeszcze większej urzędników odpowiedzialnych za brak dróg.

Jestem pełen podziwu dla Chorwatów. Są poza Unią Europejską, a tak szybko zbudowali, tak wiele kilometrów dobrych autostrad, w dodatku w tak trudnym terenie. Można…

Toskańskie wieczory

U nas, w kraju wieczorem robi się po prostu chłodno i czas uciekać do domu.

W Toskanii późnym popołudniem robi się chłodniej. Jest to przyjemny czas na to, by usiąść z przyjaciółmi przed domem i przy kieliszku lokalnego wina porozmawiać o minionym dniu, o kolejnych wyjazdach w ciekawe rejony Toskanii. By powspominać inne mile spędzone chwile…

Wraz z upływem czasu nad widocznymi w oddali wzgórzami Toskanii unosi się lekka mgła, a słońce, przechodząc przez róż do czerwieni, ciepłym światłem żegna się z pobliskimi winnicami i gajami oliwnymi.

Powoli zapada zmierzch, cichnie wiatr, ciągle grają cykady. Nikomu niespieszno zaszyć się w mury. W księżycowe wieczory długo czerń nocy nie może zapanować nad okolicą. W bezksiężycową noc niebo jest niesamowite. Z dala od dużych miast nie ma problemu zanieczyszczenia środowiska światłem. Czarne niebo jest pełne gwiazd, wyraźnie widać Drogę Mleczną. Dla mieszkańca miasta widok, który długo zapamięta.

Wraz z zapadaniem nocy, na wzgórzach widać coraz więcej światełek okolicznych gospodarstw. Pulsują i migają na falach drgającego resztkami ciepła powietrza.

Trzeba tu być, trzeba to zobaczyć, trzeba to poczuć.

Wzgórza Toskanii

Toskania to region Włoch gdzie ziemia jest mocno pofałdowana. Wzgórza widać wszędzie – od wybrzeży morskich na zachodzie, po Apeniny na wschodzie.

Aczkolwiek wzgórza te są inne na południu np. w Valdorcii, niż choćby w Chianti.

Chianti to region bardziej zalesiony. Drogi wiją się serpentynami w górę i w dół zboczy, wśród drzew. Przechodząc przez szczyty w miejscach, gdzie otaczająca zieleń się przerzedza, odsłaniają rozległe panoramy lasów, a wśród nich winnice i czasami gaje oliwne. Z rzadka jakieś domostwa czy zameczki.

Na południe od Sieny wzgórza są raczej nagie, pozbawione wysokiej roślinności. Uprawia się tu zboża i gdzieniegdzie pomiędzy łanami można napotkać kępy drzew jako pozostałości dawnych lasów. W niektórych rejonach mniej jest pól uprawnych, a więcej winnic (okolice Montalcino, czy Montepulciano).

W wielu miejscach za to na szczytach wzgórz widać domostwa. Takie usytuowanie umożliwia przepływ powietrza – w gorące dni wiaterek zapewnia orzeźwienie. Do gospodarstw prowadzą drogi obsadzone cyprysami.

Z murów Pienzy, czy z ulic Montalcino widzisz wokół wzgórza, na nich domy, obok nich czasami wielkie parasole pinii oraz prowadzące do gospodarstw linie strzelistych słupów cyprysów. Na zboczach wzgórz pofalowane żółte łany zbóż albo późniejszym latem ścierniska. Gdzie indziej kwadraty, romby w paski – zielone łaty równych rzędów winorośli. Obok fragmenty brązowej lub szarej ziemi upstrzone szarozielonymi, mieniącymi się w słońcu plamami drzewek oliwnych.

Wszystko to rano lekko przysłonięte woalem mgiełki, a przed zmierzchem oświetlone ciepłym światłem słońca, które podkreśla cieniem kształt wzgórz.

Wzgórza Toskanii – widoki charakterystyczne, niezapomniane.

Klimaty Toskanii

Nawiązując do poprzedniego wpisu (Ochłodzenie w Toskanii), warto dodać, że także silny wiatr trafia się chyba ostatnio częściej niż kiedyś.

Parę dni temu we Florencji wichura była okrutna. W okolicy katedry wiatr miotał turystami, a stojak z pocztówkami niemalże odfrunął. Po zastanowieniu, czy wejść na platformę widokową na kopule katedry, czy na dzwonnicę, zwyciężyła ta druga – tu przynajmniej nie było kolejki. Najwyższa platforma widokowa Campanile di Giotto znajduje się minimalnie niżej niż ta na kopule. Być może owa różnica uzasadnia cenę za wejście niższą o 2 euro…

Widok wspaniały – rozległa panorama dachów Florencji z wybijającymi się ponad tłum rozpoznawalnymi elementami jak Palazzo Vecchio, Santa Croce, Santa Maria Novella etc.

Warto wejść, ale ten wiatr – wciskał słowa z powrotem w usta!

W minionym tygodniu, w Montalcino odbywała się w fortecy impreza “Jazz & Wine”. Występ Jose Luisa Gutierreza w kwartecie był bardzo ciekawy. Ale znowu wiatr dawał się we znaki. Wiał wściekle, wciskał kurz w oczy, przewracał tablice informacyjne, zasypując publiczność pyłem. I jak tu pić wino sprzedawane przez sponsora, gdy kurz ląduje w kieliszku?

Szczęśliwie temperatura powietrza zdążyła powrócić do normy i odczuwana na wietrze nie była tak dotkliwie niska, ale było to irytujące.

A przecież letnie klimaty Toskanii to gorące dni i ciepłe noce. Ogniste zachody słońca. Niesamowicie rozgwieżdżone niebo, na którym wyraźnie widać Drogę Mleczną. To hałasujące w spiekocie dnia cykady, wiecznie krzątające się po niebie jaskółki. To chowające się w rzędach winorośli zające czy bażanty, przebiegające drogę małe tchórze. Wszystko to przesycone poczuciem spokoju. Po co wiatr się w to miesza?

W zwykłe dni wietrzyk szumi w koronach drzew i zapada w sen o zmierzchu. Kiedy cichnie, a słońce barwi wszystko na złoto, robi się nieco chłodniej. Zasiadasz przy stole, pijesz wino, zagryzając toskański chleb i pecorino. Podziwiasz to miejsce, chłoniesz chwilę.

Dlatego potem chcesz wrócić…