Praca we Włoszech – unikaj ryzyka

Będąc we Włoszech, spotykaliśmy krajanki zatrudnione w lodziarniach, czy restauracjach. Rozmawialiśmy o ich sytuacji, pracy, opiniach na temat Włochów etc.

Czy te sympatyczne panie były zatrudnione oficjalnie, czy nie – tego nie wiem. Generalnie odnosiły się do swojej sytuacji z dystansem. Jedna była bardziej rozmowna. Mówiła, że trzyma swojego pracodawcę krótko. Daje sobie radę, bo zna język.

Poprzedniczki z Polski podpisywały jakieś papiery, których nie rozumiały i okazywało się, że pracowały całymi dniami do wieczora, a oficjalnie (wg papieru) tylko 4 godziny… Pomijam kwestie molestowania, z którym także się spotykały…

Nie warto się naharować, by potem nic, lub prawie nic za to nie otrzymać.

Wczoraj na stronie internetowej Ambasady RP w Rzymie pojawiło się ostrzeżenie przed nielegalnymi ofertami pracy. Przekierowuje ono na stronę naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie pełny komunikat w tej sprawie jest opublikowany. Związany jest z sezonem na zbiory owoców cytrusowych we Włoszech i pojawiającymi się w związku z tym problemami.

Pozwolę sobie zacytować ten tekst:

W związku ze stwierdzonymi w ostatnich tygodniach na terenie Włoch przypadkami nieuczciwości miejscowych pracodawców, zatrudniających obywateli polskich przy sezonowym zbiorze owoców cytrusowych, Ministerstwo Spraw Zagranicznych przestrzega przed korzystaniem z usług nielegalnych pośredników, zamieszczających oferty pracy w polskiej prasie i na stronach internetowych. Zaleca się, aby wyjazd do pracy za granicą poprzedziła weryfikacja rzetelności oferty zatrudnienia. Odradza się zawieranie umów z niesprawdzonymi firmami lub nielegalnymi pośrednikami, zarówno polskimi, jak i włoskimi, oferującymi wyjazdy do pracy sezonowej lub pomoc w uzyskaniu zatrudnienia. Osoby, które skorzystają z takiej propozycji powinny się liczyć z możliwością wystąpienia problemów z otrzymaniem umówionej zapłaty oraz uzyskaniem innych, niezbędnych świadczeń pracowniczych. Wysoce ryzykowny jest również samodzielny przyjazd do Włoch w celu podjęcia pracy, bez dokładnego zapoznania się z zasadami i warunkami zatrudnienia, wcześniejszego uzgodnienia sprawy z przyszłym pracodawcą, znajomości przynajmniej podstaw języka włoskiego oraz bez finansowego zabezpieczenia umożliwiającego pokrycie kosztów powrotu do kraju w przypadku nie znalezienia pracy. Osoby, które uzyskają zatrudnienie winny zawrzeć umowę o pracę na piśmie.

Pamiętajmy, że takie sytuacje zdarzają się nie tylko we Włoszech.

Nie jedźcie „w ciemno” do pracy, nie korzystajcie z usług różnych pośredników – cwaniaków. Nie dajcie się wykorzystywać!

Nie masz świńskiej grypy, tylko przeziębienie, może nie leć do Chin

We wpisach na temat zwiedzania Hongkongu i Pekinu, nie nawiązałem do sytuacji bieżącej. A mamy sezon grypowy, jak to jesienią… Chorujemy na grypę „zwykłą”, „niezwykłą”, ptasią, świńską i kto wie jaką jeszcze. W sumie okazuje się nic nadzwyczajnego. Oprócz oczywiście kilku przypadków tragicznych w skutkach powikłań pogrypowych.

Koncerny farmaceutyczne mają wreszcie okazję zarobić, a media im w tym wydatnie pomagają.

Dla Chińczyków to kolejna okazja do zademonstrowania ich bezwzględności w walce z wredną matką naturą. W tym miejscu chciałbym może nie ostrzec, ale uczulić Was na ich sposoby działania.

Wszyscy jesteśmy podejrzani, że chcemy zaatakować Chiny bronią biologiczną w postaci modnego ostatnio w mediach wirusa A/H1N1. Traktują więc przybyszów bez ceregieli. Na pokładzie samolotu wypełniacie kartę zdrowia, a na lotnisku mierzą Wam temperaturę. Jeśli odbiega od  normy, 7-dniowa kwarantanna.

Więcej szczegółów na temat procedury odpraw na lotniskach ChRL znajdziecie na stronie Ambasady RP w Pekinie. To o tyle ciekawa informacja, że podano tam adresy szpitali w kilku dużych miastach, gdzie przeprowadzana jest kwarantanna oraz telefony do konsulatów RP. Mam nadzieję, że się nie przyda.

Jesteście przeziębieni, to może lepiej teraz nie lecieć do Chin…

Kiedy na narty do Włoch i Austrii

Włochy, Dolomity, zjazd z Kronplatz

Włochy, Dolomity, zjazd z Kronplatz

Byliśmy na nartach w Austrii i we Włoszech wiele razy. Dla narciarzy to wymarzone miejsca, ze świetnie przygotowaną infrastrukturą.

U nas w kraju często więcej czasu spędzasz “na stoku”, stojąc w kolejkach do wyciągu, niż jadąc na nartach. Tam masz dostępne kilometry tras, pełno wyciągów i kolejek gondolowych. Jest ich tak dużo, że praktycznie nie stoisz w kolejce. Te kilka minut ewentualnego stania zapewni wytchnienie przed kolejnym zjazdem.

Stoki są dobrze przygotowane. W Austrii, w Soelden (Sölden), to ciekawostka, nawet w ciągu dnia, w przerwie obiadowej ratraki wyrównywały główną traskę… Włosi już tak nie szaleją. Ratraki jeżdżą tylko wieczorami, bucząc i mrugając w ciemności światłami na stokach gór.

Trasy są otwarte przy dobrej pogodzie przez cały sezon narciarski. Jest on dłuższy w wysokich górach. Po lodowcu można jeździć jeszcze późną wiosną, dość zabawnie – w krótkich rękawkach…

Aczkolwiek w krótkich rękawkach jeździliśmy także w niższych górach, np. w Dolomitach.

W okresie pełni zimy możecie trafić na solidne mrozy i bardzo silne wiatry. Do dziś pamiętam jak siedząc na wyciągu w masce przeciwwiatrowej na twarzy, obserwowałem przede mną podnoszące się do góry z hukiem puste siedziska. Wrażenie było takie sobie.

Później, np. w marcu jest już zazwyczaj cieplej, ale to także oznacza często jazdę po śnieżnej kaszce w dolnych partiach tras. Wybór jest trudny, pogody sobie nie zagwarantujemy.

W zeszłym roku, w lutym mieliśmy w Dolomitach słońce, z solidną zawieruchą i mrozem, a w tym samym czasie nasi znajomi w Austrii mieli śnieżyce i mgły…

Co do terminu, jedną informację weźcie sobie do serca. Nigdy, powtarzam, NIGDY nie jedźcie w góry Austrii, czy Włoch w czasie tygodnia tzw. Faschingswoche. Jego wystąpienie jest zmienne w kalendarzu, związane jest ze świętem Wielkiejnocy. Mianowicie to tydzień kiedy jest Środa Popielcowa. A przed nią, czyli we wtorek zabawy, hulanki, swawole, by wykorzystać karnawał do cna.

W okresie tegoż Faschingswoche wiele krajów (np. Niemcy, Holandia, południowa Europa) ma ferie. Co się dzieje na autostradach, na górskich drogach i stokach etc. nie muszę wyjaśniać. Kolejki do wyciągów są wtedy rzeczywiście ogromne.

Raz pojechaliśmy w tym czasie w Dolomity. Korek za Brenner był kosmiczny. Krótki odcinek włoskiej autostrady (30-ci kilka km) od granicy do zjazdu Bressanone (Brixen) pokonywaliśmy 5 godzin! Potem jeszcze w sznureczku na Brunico. Masakra, czyli SABENA. Wiecie jak kiedyś tłumaczono nazwę tych linii lotniczych? Such a bloody experience never again… 🙂

Zimą, my (ludy północy) żyjemy w mroku. Zimowy wypoczynek na słońcu, dla nas, znaczy wiele. Zdaniem znajomego lekarza, w tym czasie tydzień w górach to więcej niż 2 tygodnie wypoczynku latem. Tak więc jedźcie na narty.

Uaktualnienie: W naszym serwisie peregrynacje.pl zamieściliśmy interesujące narciarzy informacje o włoskim regionie Trentino-Alto Adige (Trydent-Górna Adyga/Południowy Tyrol), o Dolomitach oraz o 12 rejonach narciarskich Dolomitów. Zapraszam do odwiedzenia tych nowych stron >> Trentino-Alto Adige.

Wenecja tonie

Wenecja, Pałac Dożów, w tle Campanile di San Marco

Wenecja, Pałac Dożów, w tle Campanile di San Marco

Wenecja tonie nie tylko pod falami coraz wyższych przypływów Adriatyku, czy przez osiadanie fundamentów. Miastu bardziej niż acqua alta zagraża turystyka. Zalewa je coroczna wielka fala turystów.

Turystyka z jednej strony przynosi miliardy dolarów. Z drugiej wypycha z miasta normalne życie. Koszty życia, ceny nieruchomości rosną horrendalnie. Wysokie czynsze powodują, że działalności niezwiązanej bezpośrednio z turystyką nie opłaca się tu prowadzić. Piekarnia przegrywa z kolejną restauracją, targ warzywny z kramami pełnymi pamiątek.

Młodzi uciekają z miasta, starzy mieszkańcy wymierają. Bogaci wielbiciele Wenecji, wykupujący tu apartamenty, zaglądają do nich z rzadka.

Co ciekawe, przez miasto przepływają ogromne pieniądze, ale z dala od utartych szlaków kanały już tak ładnie nie pachną, a domy popadają w ruinę.

Zainteresowanych opisem atrakcji turystycznych Wenecji odsyłam oczywiście do naszego serwisu. Tam sygnalizowane już były pewne problemy.

O trudnych wyborach Wenecji traktuje ciekawy artykuł „Znikająca Wenecja” z National Geographic Polska, nr 11/2009. Przeczytajcie jak nas, turystów widzą Wenecjanie. Cóż, nikt nie chce mieszkać w skansenie… Przedstawiony obraz miasta jest smutny, a treść nie wróży szczęśliwego zakończenia.

Jeśli wybieracie się do Wenecji, nie czytajcie tylko o pałacach, bazylikach i gondolach. Poznajcie przed wyjazdem inne oblicze miasta. Tam, na miejscu spojrzycie na nie bardziej obiektywnie i lepiej je zrozumiecie.

Sytuacja Wenecji jest iście schizofreniczna. Powinno się namawiać turystów by nie jechali i oszczędzili miasto. Z drugiej strony, może warto tam teraz właśnie jechać, bo jeszcze jest co oglądać…

Pekin – co warto zobaczyć

Pekin, Zakazane Miasto, Brama Południka

Pekin, Zakazane Miasto, Brama Południka

Kilka ciekawych miejsc Pekinu opisaliśmy w serwisie. Najbardziej znanym, niemal powszechnie, jest bez wątpienia Zakazane Miasto. Zespół pałacowy chińskich cesarzy jest ogromny i interesujący. Ale zacznijcie zwiedzanie rano i bądźcie wypoczęci. Czeka Was sporo metrów do przejścia…

Ostatnio w telewizji można było zobaczyć ciekawe filmy dokumentalne o tym miejscu. Żałuję, że nie widziałem ich przed wyjazdem. Zwiedzałbym Zakazane Miasto, patrząc nań z innej perspektywy.

Koniecznie trzeba „zaliczyć”.

Główne wejście do Zakazanego Miasta znajduje się od strony Placu Tiananmen. Plac sam w sobie nie jest specjalnie interesujący. No, może trochę z uwagi na wydarzenia historyczne, które miały tu miejsce. Owszem, jest wielki, ale dla mnie ciekawy był z innego powodu. Tu koncertował Jean Michele Jarre.

Generalnie lubię jego muzykę. Utwory, które miały chińskie klimaty, grane były z chińską orkiestrą brzmiały kiedyś po prostu ciekawie, miały smaczek orientu. Po naszej wizycie w Chinach ta muzyka Jarre’a jest mi nawet bliższa. Trzeba przyznać, że w takich aranżacjach muzyka elektroniczna doskonale współgra z brzmieniami chińskich instrumentów.

Inna sprawa to jak wyglądała organizacja koncertu artysty w Pekinie. Ci, którzy znają nieco temat, wiedzą, że J.M. Jarre koncertował w Chinach 2 razy. W 1981 r. był pierwszym zachodnim muzykiem występującym w tym kraju. Muzyka z koncertów w Pekinie i Szanghaju znalazła się na rok później wydanym albumie „The Concerts in China”. W roku 2004 zagrał w Pekinie – przed Zakazanym Miastem i na Placu Tiananmen. Ten drugi, krótki koncert to swego rodzaju bonus. Przejazd artysty z Zakazanego Miasta na Plac Tiananmen przez bramę, którą przekroczyli ostatni cesarz Chin i Deng Xiaoping był traktowany bardzo symbolicznie.

Koncert został udokumentowany na CD i DVD („Jarre in China – Live – 2005”). Bardzo ciekawe są dodatki, gdzie pokazano przygotowania do koncertu. Chiny powoli ewoluują w stronę wolnej gospodarki, ale totalitaryzm nie ustępuje. To tam widać… Świetnie podsumowuje to stwierdzenie „tu wszystko jest zabronione, nawet to, co jest dozwolone”.

A kto był w Pekinie, rozpoznaje lokalizacje, inaczej postrzega scenografię, otoczenie koncertu i dzięki temu chyba pełniej odbiera to wydarzenie.

Jeśli interesują Was lokalne kultury, to zdecydowanie musicie zajrzeć do Świątyni Lamy, czyli Yonghegong. Ta świątynia buddyzmu tybetańskiego żyje. Odwiedza ją wielu turystów, ale zobaczycie tu także pełno wiernych skupionych na modlitwie.

W przeciwieństwie do Yonghegong, Świątynia Nieba to muzeum, pełne turystów i odwiedzających park dla wypoczynku mieszkańców miasta. Aczkolwiek Pałac Modlitw o Dobre Zbiory jest ładny, bo odrestaurowany. To świetny przykład wykorzystania efektu intensywnych barw, tak charakterystyczny dla wschodu.

Jest jeszcze na obrzeżach Pekinu ogromny zespół pałacowy – Letni Pałac. Zlokalizowany wśród wzgórz, nad jeziorem, wtopiony w otoczenie robi interesujące wrażenie widokowe.

Powinniście koniecznie spróbować kaczki po pekińsku oraz hot pot, a potem pojechać na Wielki Mur. Ta wielka budowla nie znajduje się daleko od miasta. Można tam dojechać w racjonalnym czasie na kilkugodzinny spacer po murze. Z bliska wywołuje o wiele większy efekt niż na zdjęciach. Ale ile ofiar trzeba było ponieść, żeby zbudować coś tak kolosalnego…

No tak, ale to Chiny…

Szkło weneckie i Dale Chihuly

Będąc w Wenecji, popłynęliśmy także na mniejsze wyspy laguny (polecam), m.in. na Murano. Tam przez stulecia produkowano wyroby ze słynnego szkła weneckiego, robi się to i obecnie. Oglądaliśmy wspaniałe przykłady twórczości mistrzów w muzeum szkła.

Przypomniało mi się to, gdy trafiłem na prace Amerykanina Dale’a Chihuly, który wykonuje w szkle prawdziwe cuda. Ten wyglądający jak pirat artysta właściwie rzeźbi w szkle. Potrafi ciekawie łączyć nowoczesną sztukę z wenecką tradycją.

Na stronach serwisu Dale’a widać dzieła, które wydaje się, że trudno wykonać z tak delikatnej materii jak szkło, a jednak…

W części poświęconej szkłu weneckiemu prezentowane są serie zdjęć prac. Nie ma sensu tego opisywać, to sztuka stricte wizualna. Wybierzcie na tych stronach prawą, czerwoną strzałkę i popatrzcie… Są tu Seria pierwsza, Seria druga, Seria  „Piccolo”. Niektóre prace to prawdziwe cudeńka.

Na video (niestety po angielsku) pokazuje jak z mistrzami włoskimi z Murano błyskawicznie tworzy niesamowite rzeczy w szkle. Na Murano nie byliśmy w żadnym warsztacie, aby zobaczyć pracę lokalnego artysty, a tu widać jaka to ciężka i ciekawa praca. Prezentowany zmysł artystyczny, perfekcja techniczna, ogromna wiedza, są rzadko spotykane.

Ogromne wrażenie zrobiły na mnie inne prace Dale’a w szkle. Popatrzcie na „Kosze”, a właściwie szklane misy, po prostu są piękne. W odróżnieniu od weneckich klasycznych wzorów jego prace są asymetryczne, płynne…

Z ciekawostek, wart uwagi jest także jego projekt Most ze szkła – Wenecka ściana.

Interesujące, prawda?

Ferenc Máté „Winnica w Toskanii”

Winnice brunello, okolice Tavernelle (koło Montalcino)

Winnice brunello, okolice Tavernelle (koło Montalcino)

W książce „Wzgórza Toskanii” Ferenc Máté opisał swoje (prowadzone wraz z żoną) poszukiwania domu w Toskanii. Kiedy znalazł swoje miejsce na ziemi i pomieszkał wśród Toskańczyków, zamarzył jeszcze o własnej produkcji wina. Niestety zakupienie winnicy znajdującej się w pobliżu jego domu okazało się niemożliwe.

W opowieści „Winnica w Toskanii” autor znowu poszukuje domu, ale tym razem z winnicą. Kolejny raz objeździł Toskanię, by w końcu trafić stosunkowo niedaleko (koło Montalcino) na stary, zrujnowany klasztor z 24 ha obiecującej ziemi.

Książka opisuje odbudowę zrujnowanych zabudowań oraz tworzenie winnicy. A była to długa i ciężka praca… W czasie swoich poszukiwań spotkał ludzi, którzy zostali jego przyjaciółmi i dzięki nim wszystko stało się możliwe. Znajdujemy tu ciekawe opisy włoskiej obyczajowości, ludzi i ich wzajemnych relacji. Dowiadujemy się jak dawniej budowano domy w Toskanii i jak dzisiaj może wyglądać ich odrestaurowanie. Autor opisuje trudną sztukę założenia i prowadzenia winnicy. Można docenić jaka olbrzymia wiedza i jak wielkie doświadczenie są potrzebne, aby wyprodukować dobre wino.

Wszystko to jest przyprawione humorem i czyta się z przyjemnością.

Pod koniec książki opisy pojawiają się w formie nieco przemieszanych krótkich migawek, wspomnień, odczuć. Autor miał już pewnie szansę smakować produkty swojej winnicy… 🙂

Na końcu znajdziecie opinie specjalistów na temat win Mate oraz kilka toskańskich przepisów kulinarnych.

Jeśli chcecie poznać codzienne życie na włoskiej prowincji, Toskanię „od środka” – przeczytajcie.

Jesień na świecie

Październik 2009 zamiast złotej polskiej jesieni przyniósł nam huragany i śnieżyce. Nie wiem, czy klimat się ociepla – z pewnością staje się dziwaczny, zjawiska pogodowe są coraz bardziej ekstremalne.

Tym, których zima już zmęczyła, mimo, że jeszcze oficjalnie nie nadeszła, proponuję popatrzcie na zdjęcia jesieni w różnych miejscach świata z “The Boston Globe”. Te obrazki są zdecydowanie sympatyczniejsze.

Złota polska jesień – a gdzie żeś ty…?

Włoski sposób na zasłabnięcie

Zdarzyło nam się to we Włoszech. Pewnego dnia przez kilka godzin zwiedzaliśmy Pitigliano. Był upał, dodatkowo jak piec działały rozgrzane słońcem mury. Nie mieliśmy za dużo wody do picia, więc piliśmy niewiele, zakładając, że w porze obiadu napijemy się w restauracji.

Siedząc już w restauracji, żona nagle poczuła się źle. Było jej słabo, miała nudności, zawroty głowy. Obsługująca nas właścicielka restauracji zauważyła, że jest problem i zaproponowała wypicie wody z cukrem. Nie pytając, natychmiast przyniosła dodatkową szklankę, więcej niegazowanej wody mineralnej oraz cukier.

Nie wiem, czy ma to lekarskie uzasadnienie, ale sposób zadziałał! Po dłuższej chwili żona poczuła się lepiej. Metoda została pewnie wypracowana dawno temu przez babki i prababki.

Wniosek: po pierwsze miejcie ze sobą i pijcie w upały dużo wody, po drugie – jak już jest kłopot, to zaaplikujcie wodę z cukrem. Jak widać, może pomóc.

Ferenc Máté „Wzgórza Toskanii”

Toskania - Montepulciano, poniżej kościół San Biagio

Toskania - Montepulciano, poniżej kościół San Biagio

W pewnym momencie swego życia Ferenc Máté zapragnął osiąść wraz z żoną Candace w Toskanii, we własnym domu. Swoje poszukiwania wymarzonego domu oraz późniejsze w nim życie opisuje w książce „Wzgórza Toskanii”.

Tu uwaga – w Polsce wydano dwie jego książki, niestety w odwrotnej kolejności. Wydana w oryginale później „Winnica w Toskanii” u nas wyszła wcześniej. Stanowią wprawdzie osobne całości, ale moim zdaniem warto je czytać w kolejności chronologicznej.

On – pisarz, żeglarz i podróżnik, Węgier, który uchodząc przed komuną, przez Austrię trafił na zachodnią półkulę. Ona – fanka autostopu i szybownictwa, malarka (studia malarskie w Nowym Jorku), o irlandzkich korzeniach, mająca bliską rodzinę w Kanadzie, gdzie się zresztą poznali. Oboje podróżują po świecie, zbierając m. in. materiały do przyszłych książek. Mieszkali w różnych miastach, dłużej zagrzali miejsce m. in. w Nowym Jorku i Paryżu.

Jesienią 1987 r. wypoczywali we Włoszech i rozkoszując się wspaniałą atmosferą Toskanii nagle zdali sobie sprawę, że mają już dość nieustabilizowanego życia. Zatęsknili za swoim własnym miejscem na ziemi. Wtedy olśniła Ferenca myśl, dlaczego nie osiąść w tym słonecznym i jakże sympatycznym regionie. Już rok później szukali tutaj domu, a nie znał wtedy języka włoskiego – szalony…

Autor opisuje Toskanię sprzed 20 lat, a od tego czasu sporo się zmieniło. Jest to więc trochę nostalgiczny obraz regionu. Dodatkowo jako, że poszukiwania trwały jesienią, przedstawia atmosferę regionu bez turystów. Jest cicho, sielsko, barwnie po włosku. Poznajemy ludzi, obyczaje, włoski sposób życia. Opisuje wiele ciekawych miejsc w obszarze od Cortony po wybrzeże Morza Tyrreńskiego.

W końcu znajduje wymarzony dom La Marinaia (Żona Żeglarza – nie wiedzieć czemu taka nazwa w sercu Toskanii, w miejscu, którego okolice przedstawia zdjęcie) i kupuje go, co skutkuje kontaktami ze specyficzną włoską administracją.

Druga część książki poświęcona jest nowemu życiu, w nowym, wymarzonym domu. A jest to niespieszne życie na łonie natury. Dużo tu opisów krajobrazów, roślin, zwierząt. Jesteśmy razem z państwem Máté cztery pory roku – ich pierwszego roku w Toskanii.

Autor dowcipnie, z dużą dozą autoironii podgląda lokalne obyczaje, stosunki międzyludzkie. Poznajemy sąsiadów i przyjaciół Ferenca i Candace. Interesująca jest daleko posunięta samopomoc sąsiedzka. Ciekawią ciągłe wzajemne wizyty i jedzenie i picie wina, i jeszcze więcej wina… No i niezbędne opisy włoskiego jedzenia – och na samą myśl ślina leci!

Jeśli nie byliście jeszcze we Włoszech, warto przeczytać tę książkę, aby wyrobić sobie pogląd na to, co tam Was może spotkać. Jeżeli już byliście w Toskanii, to warto przeczytać, by lepiej i bliżej, niejako od wewnątrz, zobaczyć życie Włochów. Objeżdżając turystycznie różne miejsca, poznajemy – miejsca, ludzi raczej nie.

Byliśmy w Toskanii wiele razy. Rozpoznałem w opowieści wiele z opisywanych miejsc. Niektóre zachowania Włochów znam z autopsji. Pomimo to znajduję tu wiele nowych elementów. Generalnie muszę zgodzić się z autorem, że Włosi to sympatyczni ludzie.

Stwierdzenie, że Włoch zawsze ma własne zdanie na jakiś temat, świetnie ilustruje niekoniecznie sympatyczna sytuacja, która nam się zdarzyła. Jechaliśmy spokojnie ze znajomymi i niestety roztrzepany Włoch nie wyhamował i spowodował stłuczkę. Kiedy to się stało, oprócz owego Włocha, znajomych i nas, nikogo innego na drodze nie było. Gdy tylko pojawiła się policja, którą wezwaliśmy by spisać protokół, co jakiś czas zatrzymywał się obok samochód i wysiadali z niego ludzie, którzy chcieli pogadać z owym Włochem i z policją, głośno wyrażając swoje opinie. Zdarzenia nie widzieli, ale pogadać chcieli. W sumie, mimo całej sytuacji, to było dość zabawne.

A wracając do Ferenca Máté, to mieszkając już we własnym domu, wokoło widząc winnice sąsiadów zamarzył jeszcze i o własnej winnicy, własnej piwniczce i zapachu wina…

Ale o tym napisał w kolejnej książce.